poniedziałek, 1 sierpnia 2011

„Prowadził nas los” Kinga Choszcz, Radosław "Chopin" Siuda

Na początku zastrzegam, że jest to opinia jak najbardziej subiektywna. Sama taka podróż i determinacja tej niezwykłej pary jest dla mnie wystarczająca, żeby ich podziwiać, a książka to cząstka ich przeżyć, które udostępnili czytelnikom. Nie mniej, świetna.

Znów zasugerowałam się szczątkowymi opisami. To znaczy: „Bilet w jedną stronę, dwa plecaki, pięćset osiemdziesiąt trzy dolary i dwadzieścia pięć centów- cały nasz kapitał, niewiele planów i dużo marzeń. (…) Wiedzieliśmy jedno- chcemy objechać świat dookoła. CAŁY.”  Tyle mi wystarczyło, żeby zabrać się do czytania i nie rozczarowałam się.

Kinga prowadziła dziennik z pięcioletniej podróży jej i Chopina. Okazuje się, że stopa można łapać nie tylko lądowego, ale również wodnego i powietrznego.  Spontaniczne decyzje, trasy, przebyte kraje i spotkani ludzie. Nic nie było do końca zaplanowane i dlatego ich podróż była tak fascynująca.  Co nie znaczy, że bez problemów- masa trudności, których nie można było przewidzieć oraz takich, na które Kinga i Chopin po prostu się nie przygotowali- nie wiedzieli jak daleko i na jak długo uda im się dotrzeć. Żyli teraźniejszością. 

Cała książka w formie urywków z dziennika Kingi to dobre rozwiązanie. Treść nie została stworzona po powrocie, ale była pisana na świeżo, z aktualnymi obawami, wrażeniami. Wszystko na bieżąco o tym co „teraz” ważne, bez patrzenia na dany dzień rzez pryzmat całej podróży. Losy Kingi i Radka można było śledzić na bieżąco (to znaczy wtedy, kiedy tylko mieli dostęp do Internetu) na ich stronie internetowej. 

Istotną rolę odegrał wieczny optymizm autorki, bo gdyby nie on, pewnie oboje z Chopinem zrezygnowaliby wcześniej. W końcu kiedy kilka dni z rzędy nic się nie udaje, każdy następny jest jednym wielkim znakiem zapytania - można zwątpić.  Jestem pod wrażeniem niezwykłej osobowości Kingi . Determinacja, pozytywne nastawienie, wiara w to, że chcieć to móc. Poza tym otwartość. Na ludzi, na świat, na siebie i własne marzenia.

W jakiejś części „Prowadził nas los” przywraca wiarę w ludzi. Spotkania autorów z z osobami różnych narodowości podczas łapania stopa, szukania noclegu czy innej pomocy zazwyczaj owocowały się inspirującymi rozmowami i znajomościami czy po prostu dobrą zabawą. Oczywiście nie obeszło się bez kradzieży i bliskiego spotkania z tą drugą stroną człowieka, mniej przyjazną, ale takich incydentów było zdecydowanie mniej. Jak twierdzi Kinga:  „wystarczy wierzyć” .

Mnóstwo zdjęć. Jedne bardziej profesjonalne, inne mniej- wszystkie świetne. Dopełniają całej historii.  Jak to możliwe, że da się „od tak” wyjechać w podróż, bez większych przygotowań i funduszy i zwiedzić aż tyle?
 „Życie jest przygodą-  odważ się na nią” 

Miejscami wydawało mi się, że coś zostało pominięte, że jest za mało informacji, a może za mało dokładnych…  Ale jednak to było wystarczająco. Najważniejsze i najciekawsze fragmenty. Zresztą ile byłoby części dziennika gdyby znalazł się w książce każdy dzień z pięciu lat podróży? Z tego część to bezowocne stanie na drogach czekając na stopa. Zdecydowanie dobrze „pocięto” fragmenty zapisków Kingi, tak, że czyta się je jak wciągającą powieść. 

Na pewno nie jest to przewodnik, bo ani Kinga ani Chopin nie wiedzieli dokładnie co i gdzie zamierzają zwiedzać, to raczej opis podróży, przebieg życia z dnia na dzień razem z wszystkimi miłymi chwilami, ale też problemami. Prowadził ich los- jak w tytule. 

Polecam. Wciągam zachwyca zdjęciami i przede wszystkim motywuje. Nie tylko do długich wypraw, ale po prostu do spełniania marzeń i wiary we własne możliwości.

niedziela, 24 lipca 2011

"Etiopia, ale czat!" Martyna Wojciechowska




„Po to, co dla mnie osiągalne- będę sięgać” – słowa M. Wojciechowskiej bezczelnie skopiowane z jej strony (WWW).  A jakże motywujące, między innymi dlatego, że wypowiedziane przez osobę, która nieustannie się do nich stosuje.  

Dawno temu czytałam „Przesunąć Horyzont” i pamiętam, że byłam pod wrażeniem, potem nastąpiła przerwa z p. Martyną a dziś skończyłam czytać kolejną jej książkę- połączenie relacji z kręcenia odcinka do „Misji Martyna” z albumem/przewodnikiem po kulturze Etiopii. 

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to mnóstwo zdjęć. Nie zwróciłam na to aż tak dużej uwagi, ale chyba ŻADNA strona nie pozostała bez opatrzenia zdjęciem czy obrazkiem- plus. To znaczy minus- zdecydowanie za szybko się czyta. Za to dużo lepiej można sobie wszystko wyobrazić, poza tym oglądanie tak pięknego albumu – pod względem nieosiągalnych krajobrazów, scenek rodzajowych, wyglądu ludzi tamtejszych plemion - to sama przyjemność. Czyli jednak plus. Zresztą cała szata graficzna zasługuje na uwagę, do tego kilka abisyńskich przysłów przy dobrze zaznaczonych rozdziałach, „podręcznikowe” ramki z konkretnymi i bardziej rozwiniętymi informacjami na co ciekawsze tematy- plus.

Uderzył mnie język. Prosty, dziennikarski, trafiający do czytelnika. Nie ma co się nastawiać na poważny, wysublimowany  i sztywny opis całej podróży. Głównie przez to bardzo pozytywnie odebrałam tę książkę. Prosto z serca, naładowana emocjami i bez trudności ze zrozumieniem odczuć uczestników podróży.

Ludzka rzecz, nie wiedzieć gdzie wpakować ponad sto baterii i narazić ekipę na zarekwirowanie sprzętu. Pójść do chińskiej restauracji w środku Afryki, po czym cierpieć na zatrucie pokarmowe- zdarza się. Gimnastykować się ponad siły dla dobrego ujęcia- można powiedzieć, że przyzwyczaiłam się do tego po kilku rozdziałach, że nie jest to opis profesjonalnego, zorganizowanego podróżnika. To taka „ludzka” książka co bardzo mi się podoba. Martyna i jej ekipa napotkali na swojej etiopskiej drodze tyle trudności, że uwierzyłam w realność całej książki i uśmiałam się. „Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” – wiele razy Martyna to powtarza, ale cóż… Czy między  „przygodami” z władzą, pół nagim strażnikiem z kałasznikowem i problemach z dzikim plemieniem i chorobą ekipy można powtarzać coś bardziej trafnego?

Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wiem COŚ o Etiopii i to „coś” nie ogranicza się do jej położenia i stwierdzenia, że ogólnie to jest tam bieda.  Duża dawka kultury, przydatnych informacji dotyczących samego poruszania się tam jak i zachowań tamtejszych mieszkańców, informacji o roślinach, budowlach i ogólnie budownictwie, historii, mitach… Wszystkiego po trochę, w tak wyważonej ilości, żeby choć po części zagłębić się w atmosferę poszczególnych fragmentów Etiopii.  Poza tym wszystko co składa się na całokształt zainteresowało mnie i to porządnie zarówno tym krajem jak i wzbudziło ciekawość co do pozostałych książek Martyny Wojciechowskiej, których nie czytałam. 

Po wielu książkach podróżniczych mam już w jakiś sposób ukształtowane swoje postrzeganie danych części świata i samych podróży, teraz myślę, że zmieniłam spojrzenie może trochę na takie wyprawy, ale też głównie na samą Etiopię o której moje wyobrażenie było zupełnie inne po takich właśnie dopracowanych co do słowa, żeby brzmiało mądrze publikacjach. Dlatego po raz kolejny powtarzam, że „Etiopię…” czytało mi się świetnie- styl pisania i język idealne, szczególnie jak dla takiego tematu- książka nie powinna być zamknięta w dokładnie opracowane ramki ani zachowana w sztywnej formie - wedle przysłowia abisyńskiego i tym samym tytułu pierwszego rozdziału: „Przy stworzeniu świata Bóg dał Europejczykom zegar, a Afrykańczykom czas.”

piątek, 22 lipca 2011

"Zhańbiona" Jasvinder Sanghera

Pojawiła się już u mnie recenzja drugiej z kolei książki Jasvinder: "Córki hańby", a teraz jestem po lekturze pierwszej (świetna kolejność, wiem, ale to dlatego, że „zhańbionej’ długo nie mogłam znaleźć, aż w końcu ku mojej uciesze mogłam ja przeczytać) 

Jasvinder Sanghera to współzałożycielka (i pomysłodawczyni) prężnie działającej organizacji Karma Nirvana, walczy o prawa kobiet, pomaga Azjatkom skazanym na życie w świecie, którym rządzi honor. Potrafi pomagać takim dziewczynom i okazać pełne, szczere zrozumienie oraz wzbudzić zaufanie. Nie bez przyczyny ma takie doświadczenie.

Sama musiała zmierzyć się z tak przykrymi doświadczeniami niejednokrotnie i właśnie o swoim życiu napisała „Zhańbioną”. To autobiograficzny portret kobiety która zawalczyła o godny byt, na jaki sobie zasłużyła i nie poddała się, mimo, że wiele razy próba wyrwania się z dotychczasowego życia wydawała się walką z wiatrakami. 

Przez całe dzieciństwo znosiła wszystkie zakazy które ją obowiązywały (łącznie z zakazem ubierania się i zachowywania jak „białe dziewczyny”, co wg jej rodziców było wielką hańbą), do czasu starała się nie sprzeciwiać, mimo, że jej rodzeństwo, a szczególnie brat byli traktowani inaczej. Jednak kiedy w wieku czternastu lat zobaczyła zdjęcie człowieka, którego ma poślubić,  miarka się przebrała. Uciekła, została wyklęta przez rodzinę- wydawać by się mogło, że powinna oddzielić się od przeszłości i zacząć nowe życie, co mimo wszystko nie jest takie łatwe. O tym i innych problemach, przeżyciach, napisała w „Zhańbionej”. Przez strony książki, przewija się kilka innych historii, mniej lub bardziej tragicznych- każda z nich na swój sposób porusza i zmusza do myślenia.

Można powiedzieć, że jest wiele takich historii – jasne, że tak. Do tego część z nich jest na pewno bardziej drastyczna, tragiczna, inne Azjatki na pewno przeżywają taki sam lub większy koszmar, jeszcze inne nie uchodzą z życiem, a te które cudem wytrwają, nie potrafią potem sobie poradzić- prawda. Tylko, że nie każda z tych kobiet, którym się udało, postanawia poświęcić się dla innych zakładając specjalną organizację. Nie każda porusza niebo i ziemię, żeby innym w takiej sytuacji żyło się lepiej. Tak właśnie zrobiła i dalej robi Jasvinder, chyba dlatego wybrałam właśnie tą książkę. 

Dzięki swojej odwadze i determinacji osiągnęła ogromny sukces. Poza swoją działalnością o której już wspomniałam, wydała książkę, która uświadomiła tysiące osób o dramacie ustawianych małżeństw, traktowania dzieci, kierowania się nie sobą, szczęściem rodzinnym a honorem . Cieszę się, że takie publikacje powstają i przybliżają historie takie, jak ta. W końcu na pewno dla wielu, problemy dotykające azjatyckie kobiety są tak odległe, że nie wymagają zagłębienia się w nie. Dobrze, że są tacy, którzy to zmieniają.

Lekki język sprawił, że książkę czytało się świetnie. Wciągająca historia kobiety, która zebrała całą odwagę, jaką tylko znalazła w sobie i zawalczyła o lepsze życie dla siebie a teraz walczy o nie też dla innych. 

Więcej o organizacji Karma Nirvana: http://www.karmanirvana.org.uk/

niedziela, 17 lipca 2011

"Żar Sahelu" Agnieszka Podolecka

Pierwszy raz spotkałam się z tą autorką. Na pewno to częściowo przez moją bliżej nieuzasadnioną niechęć do polskich autorów (która godzinę temu, kiedy skończyłam czytać „Żar Sahelu”, znacznie osłabła), jednak ta książka zainteresowała mnie do samego początku.  Kiedy zobaczyłam na odwrocie książki fragment biografii p. Agnieszki: „Przygotowuje doktorat o szamanizmie południowoafrykańskim”, byłam już pewna, że po jej dzieło sięgnę. Muszę przyznać, że przyciągnęło mnie też piękne wydanie, ciekawa okładka wyróżniająca „Żar Sahelu” spośród innych książek.

Liczyłam na przewodnik, dziennik z podróży (co i tak pewnie zainteresowałoby mnie samą tematyką, więc moja opinia będzie subiektywna), a ku mojemu zaskoczeniu przeczytałam świetną powieść o Afryce- kulturze tamtejszych plemion, otoczeniu, zwyczajom, zagrożeniom i niespodziankom jakie mogą tam człowieka spotkać, poza tym o życiu, przyjaźni i uczuciu. 

Anna wraz ze swoją córką Bellą wyprowadzają się do Mali, gdzie mąż Anny- Marek- ma być ambasadorem ( i od tego wyjazdu wszystko się zaczyna). Nie są zachwycone, biorąc pod uwagę fakt, że to kolejna wyprowadzka, dla Belli kolejna zmiana szkoły, brak stałego miejsca, które można nazwać domem, a do tego krajem wstrząsnęła fala rytualnych morderstw co nie zachęca do przyjazdu. Na szczęście jest niedaleko nich bliski przyjaciel rodziny David. Zaczyna robić się niebezpiecznie, kiedy Bella wzbudza zainteresowanie Dogonów, których to oskarżano o rytualne zabójstwa  a do tego otrzymuje ostrzeżenia, których stara się, wraz z pomocą przyjaciela Williama, nie bagatelizować.  I tyle opisu wystarczy, choć jest jeszcze wiele rzeczy o których mam ochotę wspomnieć, ale musiałabym do tego chyba przepisać książkę. 

Nie mogłam nie polubić tej książki- po raz kolejny zaintrygował motyw niespodziewanej podróży zmieniającej życie. Mowa o nagłej decyzji autorki o wyjeździe do dalekiej Afryki, jak można przeczytać na jej stronie:
 „Decyzję musiałam podjąć w ciągu jednej nocy. Tyle czasu miał mój mąż, by odpowiedzieć swojej firmie – chce lub nie chce być brany pod uwagę. Podejmując decyzję, nie wiedziałam nawet, do jakiego kraju mam się przenieść...(…) po godzinie powiedziałam TAK.

Kilka wątków, wartka akcja, interesujące osobowości bohaterów. Ciężko ocenić tę książkę kryteriami jakiejkolwiek kategorii. Łączy w sobie romans, sensację, przygodę i do tego odkrywa część tajemnic Afryki.  Niesamowicie wciąga i pozwala się zagłębić to wszystko, o czym opowiada (żeby za dużo nie zdradzać bo w końcu się zapędzę i opowiem tu wszystko, łącznie z zakończeniem)

Jedyne co mi nie pasuje to te trzynaście zdjęć z tyłu. Mało. Chociaż jak na powieść a nie publikację w kategoriach przewodnika czy książkę podróżniczą, wystarczająco.
Polecam i mam nadzieję, że szybko znajdę czas na pierwszą książkę A. Podoleckiej- „Za głosem Sangomy”, która czeka już na mnie na półce, a autorce dziękuję za podróż (na razie tylko po stronicach książki) po tajemniczej Czarnej Afryce.  

czwartek, 14 lipca 2011

"Sekretny język kwiatów" Vanessa Diffenbaugh

Piękna okładka przyciągająca wzrok, motyw kwiatów, delikatność, tajemniczość bijąca na pierwszy rzut oka z książki. A na odwrocie adnotacja: „Vanessa Diffenbaugh- (…) Studiowała pisanie kreatywne i pracowała z młodzieżą z biednych środowisk.  Coś tutaj mi się nie zgadzało- pierwsze wrażenie o książce – delikatnej, subtelnej jak świeże kwiaty- zestawione z doświadczeniem zawodowym autorki i właśnie tym połączeniem książka mnie zaintrygowała. 

Na pewno fabuła jest czymś oryginalnym. Tego jeszcze nie było, a na pewno nie w moich rękach. Victoria tułająca się od domów dziecka, przytułków do coraz to nowych rodzin zastępczych. Tylko w jednym z domów zagrzała miejsce na dłużej- u samotnej Elizabeth, która nauczyła ją języka kwiatów. Victoria jest zamkniętą, często obcesową dziewczyną. Jednak potrafi znaleźć w sobie wyrozumiałość i czułość, ale tylko przy kontaktach z kwiatami. To one pozwoliły jej wytrzymać ciągłe zmiany w życiu, nerwy, rozłąki. Victoria ma niezwykłą zdolność komponowania bukietów , które zmieniają losy ludzi nimi obdarowanych. Do tej pory nie poznała nikogo, kto znałby ten sekretny język, aż pewnego dnia życie postawiło na jej drodze tajemniczego Granta, który dodatkowo budzi w niej nie znane dotąd uczucia. I tak zaczęły zachodzić zmiany. Zmiany w niej samej.

Historie autorka przedstawiła na dwóch płaszczyznach. Przez całą powieść przeplatają się losy Victorii jako dorosłej kobiety, z jej przeżyciami z dzieciństwa. Taki układ pozwala zrozumieć wydarzenia, które następują i mimo, że chronologia nie jest przez to zachowania, dużo lepiej można wczuć się w całą opowieść.  Na końcu umieszczony został „słownik kwiatów”.

Nie byłam zaskoczona, bo przestałam się spodziewać banalnej historii już zanim zaczęłam czytać (patrz: pierwszy akapit), ale jestem pod wrażeniem tego, z jaką lekkością autorka pokazała relacje matki z córką, niechcianej podopiecznej domu dziecka, problemów wychowawczych i w końcu potrzeby zrozumienia. Victoria wbrew pozorom chciała, żeby ktoś w końcu ją zrozumiał, dotarł do niej, ale była przekonana, że to nieosiągalne i że jej losy zostały przesądzone. Jej wstrząsające przeżycia, doświadczenia zdobyte podczas burzliwego dzieciństwa odcisnęły piętno na całym życiu. 

Kwiaty są tutaj próbą wyrażenia skrywanych uczuć, emocji. Zastępują słowa, są subtelnymi metaforami rzeczywistości. Do tego lekki język, który sprawia, że książka wciąga od pierwszej do ostatniej strony, a historia w nich zawarta zostaje w pamięci na długo wraz z lekcją płynącą z wielu wątków opowieści, ale do tego chyba warto dojść samodzielnie. 

Niesamowity debiut Vanessy Diffenbaugh. Nietuzinkowy pomysł na opowieść, w której głosem głównych bohaterów są kwiaty. Autorka spisała się świetnie zarówno pod względem idei jak i realizacji. Dawno nie trafiłam na tak niezwykłą książkę. 

„Jestem nieufna jak lawenda, samotna jak biała róża. Boję się. Dlatego pozwalam, by moim głosem były kwiaty”


Dla autorki bukiet Eustomy 
(wg. słownika kwiatów Eustoma wyraża uznanie

środa, 13 lipca 2011

"Marilyn, ostatnie seanse" Michel Schneider


Mimo tego, ze od śmierci Marilyn minęło 49 lat, wciąż jest owiana tajemnicą, cieszy się zainteresowaniem a o jej zawiłym życiu powstają kolejne reportaże, książki, itd. Ja zwróciłam uwagę na jedną z nich. 

„Ostatnie seanse”  wyróżniają się na pewno formą. Nie jest do końca ani biografia, ani powieść; poza tym to połączenie dokumentu i fikcji, jednak autor zastrzega: „Moje fałszerstwo posuwa się co najwyżej do przypisywania jednym tego, co powiedzieli, widzieli, czy przeżyli inni, do stworzenia prywatnego dziennika, którego nigdy nie odnaleziono, pisania wyimaginowanych artykułów czy notatek i obdarzania mych postaci marzeniami i myślami, których nie poświadcza żadne istniejące źródło”. Wszystkie dane, cytaty, nazwiska, miejsca, daty itd. są prawdziwe. Autor korzystał między innymi z taśm, które Monroe nagrywała dla swojego psychoanalityka.

Schneider stara się pokazać Marilyn taka, jaką była naprawdę, czyli zagubioną, trochę naiwną, nie mogącą odnaleźć samej siebie. Postrzegana jako nieskomplikowany symbol seksu, blondyneczka której główną zaletą jest wygląd, komercyjny świat w który wpadła właśnie taką przykleił jej etykietkę.  Po części przez swój charakter a po części przez Hollywood- to jest obraz Marilyn widziany przez innych, a w końcu i przez nią samą. Towarzyszył jej do ostatnich dni.  Pogoń za sławą, za byciem pożądaną, nadużywanie środków uspokajających, nasennych, toksyczne związki- to wszystko miało destrukcyjny wpływ na Marilyn, a my możemy obserwować jej mentalność, uczucia, problemy ze sobą i z depresją dzięki książce Michela. 

Przedstawia nam postać ikony kobiecości, urody, jako kogoś z mentalnością zagubionego dziecka. Mnie przekonał do swojego portretu jej osoby. Opisał również tę część osobowości Marilyn, która chciała wyrwać się z ciągłego uśmiechania się na planie jako ktoś, kim nigdy do końca nie była, miała pragnienia, marzenia, których nigdy nie spełniła. Wydaje się, że największym z nich była potrzeba czucia, że jest komuś potrzebna nie tylko jako seksbomba. Dzięki refleksjom autora na temat psychiki i psychoanalizy (które chwilami się dłużą, jednak nie psują ogólnego pozytywnego wrażenia) możemy wyciągnąć własne wnioski.

Zaletą „Ostatnich seansów” jest tło. Lata 60, Hollywood. Symbolem tamtejszej społeczności powinny być gwiazdy filmowe leżące na kozetce. Szkoda, że tak niewiele z nich potrafiło potem z tej kozetki wstać. Klimat towarzyszący wszystkim opisanym wydarzeniom na mnie zadziałał i uważam go za największy plus książki. Dodatkowo depresyjny, melancholijny nastrój całej powieści i przeżycia Marilyn wkomponowane w tę gorszą stronę Hollywood, zwanego symbolem kina.

„Powiedz mi, że  mam duszę, a będziesz mógł wziąć część mojego ciała (...)." (Cytat  z książki, wypowiedź Marilyn)- starała się za wszelką cenę udowodnić samej sobie, że jest coś warta, ale nie potrafiła. 

Na początku czytania przeszkadzała mi chronologia. Skakanie z jednego roku do innego, cofanie się, wracanie. Ciągłe przeplatanie się czasów i bohaterów. Urwane opowieści. Jednak potem, kiedy przestałam próbować na siłę się w tym połapać, zaczęłam brać to za zaletę, dzięki której książka tym bardziej zyskała na oryginalności.  Tak chyba właśnie wyglądało życie Marilyn. Poszczególne rozmowy, zdarzenia, sytuacje nie odgrywają większej roli, jednak w całości ta kolejność ma sens, wszystko ma swoje miejsce i jest ważną częścią całej historii, życia aktorki.  
POLECAM. :)

wtorek, 12 lipca 2011

"Córki hańby" Jasvinder Sanghera

Podtytuł brzmi: „otwiera oczy na okropności będące udziałem niektórych kobiet”-  zgadza się. Moje pojęcie o terrorze muzułmańskich  kobiet, wymuszanych małżeństwach czy honorowych zabójstwach ograniczało się do kilku ogólnikowych artykułów czy programów telewizyjnych. Cieszę się, że sięgnęłam po książkę Jasvinder. 

Prowadzi organizację Karma Nirvana, pomaga wielu dziewczynom wyrwać się z piekła zwanego domem i zacząć życie od nowa począwszy od znalezienia im dachu nad głową do psychicznego wsparcia i praktycznych rad, jak teraz żyć- przeszła przez to samo, wie jak muszą czuć się takie osoby pozostawione same sobie. Ona sama uciekła od wymuszonego małżeństwa narażając się rodzinie, która się jej wyrzekła i nie mają ze sobą żadnego kontaktu do dziś, mimo to Jasvinder wie, że było to najlepszym co mogła zrobić. Daleko nie trzeba szukać- jej siostra pod wpływem znęcania psychicznego i fizycznego podpaliła się. Autorka nadal odczuwa złość na myśl o tym co obie przeżyły i z jakim skutkiem- to tylko dodaje siły do dalszej pomocy i udzielania wsparcia kobietom, mimo dzielącej ich odległości, tak jej bliskim. 

„Córki hańby” zostały napisane w formie reportażu (przynajmniej częściowo- autorka podaje same fakty a jedyne co utajnia to dane osobowe oraz wtrąca swoje własne przeżycia, uczucia, problemy) i zaskakują pozytywnie. Obawiałam się, że będę miała do czynienia z jedną z wielu powieści o tragediach związanych ze zhańbieniem rodziny, splamieniem honoru , etc, ale bez pokrycia, natomiast dostałam konkretne, nie mniej poruszające fragmenty biografii wielu kobiet dręczonych i skazanych na życie, od którego pewnie większość wolałaby śmierć.

Wydawać by się mogło, że żyjąc w XXI wieku, w pełni cywilizowanej Europie, jesteśmy oddzieleni niemal murem od tego typu okrucieństw. Nic bardziej mylnego. Ta książka skutecznie zapewnia, że tak szokujące zdarzenia mają miejsce nawet w wbrew pozorom bezpiecznej Europie, w której nie powinno być miejsca na takie rzeczy. A jednak. Ciężko sobie wyobrazić, że tak niedaleko mają miejsce dramaty takie, jak opisane w książce i często jest już za późno na jakąkolwiek pomoc.

Całe szczęście, że są ludzie nie przymykający oczu na to, co się dzieje. Zaufanie, jakie Jasvinder wzbudza u  pokrzywdzonych dziewcząt jest, jak cała jej osoba, godne podziwu. Traktuje je jak własne córki, pomaga stanąć na nogi jak ciężkie by to nie było, naraża siebie, swoje bezpieczeństwo, żeby choć trochę zmniejszyć cierpienia i tak już wyczerpanych psychicznie kobiet. Wiele z nich pewnie do końca życia na każde wspomnienie związane z rodziną będzie reagowało strachem, poczuciem odrzucenia. Mimo to, będą szczęśliwe i jest to możliwe, czego przykładem są kobiety z „Córek hańby”.  Będą szczęśliwe, bo mają ten komfort, że ktoś się nimi zainteresował, zrozumiał je i w porę uratował. Wiele innych, które były w podobnej sytuacji nie miały takiej szansy. Pomoc przyszła za późno, lub nie miały wystarczająco dużo siły, aby przerwać rozgrywający się koszmar.

Według mnie pozycja obowiązkowa. Pozwala choć trochę zrozumieć prawa rządzące tym światem, z którym pewnie większość z nas nigdy się nie zetknie –światem w którym na pierwszym miejscu stoi honor; posłuszeństwo rodzinie; niższość kobiety w hierarchii społecznej- i mieć nadzieję, że coraz więcej ludzi zacznie walczyć  i wspierać  ofiary przemocy psychicznej i fizycznej ze strony rodziny, partnerów. Przykładem niezwykłej siły jest Jasvinder Sanghera, której należy się ogromny szacunek. Jestem pod wrażeniem jej postawy, tego co robi i jak się w to zaangażowała a przede wszystkim- że sama pokonała swój strach i rozpoczęła nowe życie, które teraz poświęca innym.

Więcej o samej organizacji i Jasvinder można dowiedzieć się tutaj: http://www.karmanirvana.org.uk

poniedziałek, 11 lipca 2011

„Dziennik Bridget Jones” Helen Fielding

Mam nadzieję, że Helen Fielding pisząc „Dziennik…” nie opierała się na własnych doświadczeniach.  Swoją drogą pierwszy raz książka wywołała u mnie taką reakcję. Przy wielu zdarzało mi się uśmiechać ale nigdy perfidnie parskać śmiechem w autobusie. 

Do tej książki trzeba podejść jak do lekkiej lektury, poprawiającej humor, dla niektórych zapewne leczącej z wszelkich kompleksów. Wtedy spełni swoją rolę na 6+. 

Niepozbierana Bridget boryka się ze swoimi codziennymi problemami - pracą a raczej brakiem kariery, natrętną rodzicielką, swoją wagą, ekscentrycznymi przyjaciółmi, tabunem mężczyzn nią niezainteresowanych (albo, co rzadziej, odwrotnie) i kompleksami. Jej zachowania są bardzo pocieszające- wcale nie tak trudno w sposób kolosalny skomplikować najprostsze rzeczy i podnieść nieistotne drobnostki do rangi  
  c o   n a j m n i e j   końca świata. 

H. Fielding w przezabawny sposób opisała rok z życia Bridget, która każdą notkę z dziennika zaczyna od wpisania swojej wagi, ilości wypitego alkoholu, wypalonych papierosów, kupionych zdrapek, kuponów totolotka, telefonów do aktualnych partnerów itd. Najgorsze jest to, że chyba każdy kto książkę przeczyta w jakiś sposób utożsami się z bohaterką pod względem cech charakteru czy konkretnych sytuacji, co czyni opowieść jeszcze bardziej komiczną (szczególnie, że czytając dalej o wyczynach Bridget można z ulgą pomyśleć „czyli nie jest ze mną aż tak źle”)

Dobry przerywnik między poważniejszymi pozycjami, ale wbrew pozorom (w końcu z reguły z książek opierających fabułę na życiu codziennym można wyciągnąć jakieś wnioski)  nie ma co się doszukiwać ani głębszej refleksji ani przemyśleń. No chyba, że takowymi można nazwać rozważania co do ilości kalorii w bananie czy analizowanie dotyczące wzrastających cen apaszek pod kątek tego, czy ceny bielizny też tak kolosalnie wzrosną. 

Mimo wielu kiepskich opinii, ja osobiście bardzo się ubawiłam podczas czytania. Drobnym minusem jest to, że nie rzadko pojawiają się przekleństwa, ale taki już jest charakter tej książki, autorka wykreowała postać Bridget w taki sposób, że zawsze jej emocje są jasne dla czytelnika i pokazane jak najbardziej bezpośrednio.

Na smętny wieczór, na chwilę wolnego czasu, kiedy nie ma się ochoty na nic poważnego, wnoszącego  niewiadomo-co  do życia czy po prostu na poprawę humoru- idealna.

sobota, 9 lipca 2011

„Jedz, módl się, kochaj” Elizabeth Gilbert


Ciężko mi ocenić tę książkę obiektywnie. Chociażby dlatego, ze każda pozycja autobiograficzna, której bohater rzuca wszystko i rusza w podróż po nowe życie, jest dla mnie ciekawa, inspirująca i wciągająca, jeszcze przed przejściem do pierwszej strony. Muszę jednak powiedzieć, że się nie zawiodłam.

Liz Gilbert pod wpływem słów szamana z Bali rusza w podróż po miejscach, które- według niej i nie tylko- działają kojąco, pomagają na nowo ułożyć swoje życie, znaleźć równowagę i odnaleźć siebie.  Jej podróż trwa rok i przebywa ona po kilka miesięcy kolejno we Włoszech, Indiach i Indonezji. Pobyt w każdym kraju poświęca odpowiednio na coś innego.

Psychicznie wyczerpana E. Gilbert gości najpierw we Włoszech, gdzie skupia się głównie na nauce języka, przyjemnościach związanych  z włoską kuchnią i towarzyskością mieszkańców. Następny punkt wyprawy to Indie, gdzie Liz jedzie, aby szukać swojej więzi z Bogiem. Oddaje się modlitwie, medytacji, sprawom duchowym, opierając się na naukach Guru, uczy się jogi i wycisza, co dla tak otwartej osoby nie jest rzeczą najłatwiejszą. Ostatni kraj to Indonezja, gdzie przyjechała, żeby „podsumować rok” – odnaleźć równowagę pomiędzy włoskimi przyjemnościami i indyjskimi tygodniami wyciszenia upływających na powtarzaniu mantry.

Nie jest to na pewno przejaskrawiony obraz idealnej podróży w poszukiwaniu spokoju, innego życia, księcia z bajki, etc. E. Gilbert przedstawiła swój roczny wyjazd z każdej strony, również tej problematycznej. To samo tyczy się jej samej, opisała nie tylko dobre chwile, ale też te najgorsze, w których było ciężko. Przez to książka jest wiarygodna, wyczuwa się szczerość autorki i wręcz jest się z nią podczas wyprawy.

Właśnie przez tą szczerość, pokazywanie emocji, tego co przeżywała od wyczerpania psychicznego aż do odbudowania swojej osobowości i przez zabawny, lekki język, byłam podczas czytania całą sobą z Liz w każdym momencie jej podróży. W genialny sposób opisała swoje przeżycia, to czego się nauczyła, z czym się zmagała. Poza osobistymi rozterkami autorki, stykamy się z różnorodnością kultur. 

Istotną rolę podczas całej historii odgrywają ludzie, których autorka (i bohaterka jednocześnie) poznawała przez cały rok. W medytacji, szukaniu więzi z Bogiem stosowała się do zasad swojej guru, Wayan- to  indonezyjska uzdrowicielka, z którą od razu złączyła ją więź, Szaman, dzięki któremu ta cała wyprawa się rozpoczęła i znalazła koniec właśnie w jego mieście, Bali, poza tym włoscy przyjaciele, a także ci z rodzinnego Nowego Jorku, którzy potrafili jej doradzić i podnieść na duchu. To świadczy o tym jak ważne są więzy międzyludzkie i jak wszyscy tego potrzebujemy.

Książka inspiruje, daje nadzieję. Nadzieje na co? A na to, że wszystko może skończyć się dobrze, jeśli weźmiemy w swoje ręce odpowiedzialność za własny los, ale też na to, że podróże są możliwe. Swoją historią, E. Gilbert utwierdziła mnie w przekonaniu, że chcieć to móc i odwaga, ciekawość i determinacja to istotne cechy, które mogą pomóc nam diametralnie zmienić życie, przeżyć przygodę, dążyć do spełniania marzeń i realizowania swoich celów. 

Jednym słowem- Polecam.